pdf | do ÂściÂągnięcia | ebook | pobieranie | download
Pokrewne
- Strona Główna
- Żeromski S. Zamieć
- Żeromski Stefan Snobizm i postęp
- Chang Eileen MiśÂ‚ośÂ›ć‡ jak pole bitwy
- Charles Williams Man on a Leash (1973) (pdf)
- She Blows The Man Down
- Whitley Strieber The Wild
- Jack McKinney Robotech Sentientals 4 World Killers
- Billionaire Br
- Ulicka Ludmila Medea i jej dzieci
- Rainville_Rita_ _Jak_wędrowny_ptak
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- btsbydgoszcz.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ptaków. Natarczywe srokosze kuły swoje piosenki, w których powtarza się jeden ton pełny i dzwięczący.
Ten ton rozbudzał w zaroślach tarniny i pięknych kalin przedziwne echa. Zdawało się, że to on strąca z
liści poranną rosę i że ogromne krople dzwonią lecąc po prętach i po zdzbłach smółek pachnących.
Na jałowcach trznadle zawodziły swe skargi żałosnym głosem wołających na puszczy. W pewnym
miejscu zerwała się kraska. Jej błękitne skrzydła migające między drzewami zbudziły na nowo
51
myśliwskie instynkta Marcinka. Ale kraska była jeszcze przezorniejszą niż
kaczki i znikła w gęstwinie bez śladu. Na skraju lasu słyszeć się dawał nieustanny śpiew:
Oj - da da da - da dy na
Oj - da da da - da da da...
Marcin poszedł w tamte stronę i zobaczył za krzakami małą dziewczynę, pasturkę. Było to chude, małe i
spalone na słońcu. Miało na włosach nigdy nie czesanych usmoloną "szmatkę ", na sobie brudną
koszulinę, która się na prawym ramieniu rozlazła - i wystrzępiony "szorc "z grubej wełny. Dziewczynina
ta siedziała na murawie z wyciągnięt ymi nogami, biła patykiem w ziemię i śpiewała sobie jednym
głosem, monotonnie jak trznadel, tylko mniej pięknie od niego. Młody panicz postraszył ją,
wyskoczywszy znienacka na pastwisko. Zerwała się na równe nogi, obejrzała zbrojnego przybysza
wytrzeszczonymi oczyma, a następnie z głośnym płaczem zaczęła uciekać, przeskakując jak sarna
wysokie krzewy i pniaki.
Z poręb myśliwiec wkroczył w las i wałęsał się tam do zmierzchu, zapomniawszy o śniadaniu, obiedzie i
podwieczorku. Wrócił dopiero nocą i nie dostał od ojca wielkiej nagany.
Stara kucharka wyrzekała co prawda wniebogłosy, wspominała o zmarnowanym kurczęciu upieczonym
na rożnie, które jakoby pies zjadł pod nieobecność Marcinka, o kawie zgotowanej na próżno, o dziwnej
dobroci bułkach - itd. Winowajca słuchał w pokorze klątw starej, wzdychał szczerze i za kurczęciem, i za
sałatą, za młodymi kartoflami i "garusem ", poprzestał jednak na małym, zadawalając się bochenkiem
żytniego chleba, niewielką faseczką masła i dzbankiem świeżego mleka.
Od tego dnia zbisurmanił się na dobre. Wstawał o świcie, brał swoją flintę, torbę - i znikał. Na folwarku
prawie go nie widziano. Czasami tylko przesuwał się na horyzoncie, zazwyczaj przygarbiony, skradając
się do jakiegoś zwierza z gatunku turkawki, kukułki, żołny, a nawet srokosza lub trznadla. Trafiały się
takie dni, że zjawiał się dopiero przed północą, a nazajutrz znowu wyruszał o świcie. Tylko jakiś daleki
strzał w lesie, rozlegając się po górach, dawał znać mieszkańcom Gawronek, w jakich stronach panicz się
obraca.
Te strzały nie wywarły zbyt wielkiego wpływu na zmniejszenie się fauny tamtych okolic. Całe myślistwo
polegało właściwie na chodzeniu za ptakami. Kraski i grzywacze, żołny i jastrzębie wodziły młodzieńca za
nos po wszystkich górach, dokąd by już nawet kulawy pies nie zabłądził. Oprócz nich pędziła go z
miejsca na miejsce wiecznie głodna ciekawość. Każde nieznane drzewo dalekie, strumień błyszczący na
słońcu w odległości kilku wiorst, siniejące w przestrzeni lasy, góry pokryte jałowcem i smutne gąszcze
świerkowe stanowiły dla niego zupełnie nowy, jakby nie odkryty dotąd, świat zaczarowany. Było to
dziwne zbratanie siÄ™ z wszelkimi wertepami.
Szczególnie wszakże Marcinek polubił - noc. Nie było, zda się, rozkoszy, która by mu starczyła za
włóczenie się w zmroku po miejscach odludnych, samotnych i ogarniętych przez ciszę tak wielką, że w
niej słychać było, jak szeleszczą dojrzałe, nie skoszone trawy, jak szemrze woda. Były wówczas
księżycowe noce... Ale po cóż silić się na opis nocy tych w tamtym kraju! Jakiż język zdoła je wysłowić...
Błądząc tak po okolicy Marcinek zachodził częstokroć do wsi obszernych, tu i owdzie rozciągających się u
podnóża wzgórz. Wsie te stały zazwyczaj jakby na ogromnych polanach, dokoła których ze wszystkich
stron czerniał las, jak świat stary. Ludność zamieszkująca te sioła odrabiała niegdyś pańszczyznę w
odległych dworach, ale, schowana w lasach, przechowała prastare obyczaje, wierzenia i prawa. Był to lud
zdrowy, silny, żywy i po trosze dziki.
Rzadko kiedy z takiego Bukowca, Poręb albo Leszczynowej Góry chodził kto do kościoła, a księża
urządzali na te wsie istne obławy i postrachem tylko ściągali ludzi do spowiedzi wielkanocnej. Grunt na
pochyłościach gór był lichy. Toteż chłopi tamtejsi uprawiali rozmaite kunszta. Wszyscy prawie byli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]