pdf | do ÂściÂągnięcia | ebook | pobieranie | download
Pokrewne
- Strona Główna
- 02. Chance Sara Namiętności 02 Małe tygrysiątko
- 22. Hooper Kay Namiętności 22 Miłość pod specjalnym nadzorem
- Cartland Barbara Najpiękniejsze miłości 58 Pustynne namiętności
- 0727. Rose Emilie Zakazana namiętność
- Maureen Child Namiętne noce
- D.J. Manly My Father's Lover
- Kres_Feliks_W_ _Polnocna_Granica_scr(2)
- Guy Gavriel Kay Fionavar 01 The Summer Tree
- I, Q Peter Dav
- PS19 Pan Samochodzik I ZśÂ‚oto Inków t.2 Szumski Jerzy
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- nea111.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wowo przełykał ślinę.
- Czy urzÄ…dzili zasadzkÄ™ i splugawili tÄ™ kobietÄ™ swoimi
brudnymi rękami? Pobili ją, poranili i zagrozili życiu jej
dziecka? Mojego dziecka! Czy to zrobili, Walterze? Zrobili to?
Sokół nie podniósł głosu, a jego twarz nie zmieniła wyra-
zu, ale w tej chwili Walter Martin wolałby znalezć się
w gniezdzie grzechotników.
S
R
-Proszę, nie rób mi nic złego.
-Dlaczego nie, Walterze? Dlaczego nie miałbym zrobić
tego samego, co ty zrobiłeś Elizabeth?
Walter poruszył ustami, ale nie wydał żadnego dzwięku.
Sokół popatrzył na swego przeciwnika i żądza zemsty opu-
ściła go nagle, a jej miejsce zajęła chłodna determinacja.
Chwycił linę zawieszoną u siodła.
-Co robisz? - zapytał mężczyzna płaczliwym głosem,
kiedy Indianin wykręcił mu do tyłu ramiona i związał lassem.
-Pojedziesz ze mnÄ…, Walterze. Nie jesteÅ› wart tego, aby
dotknąć cię nawet palcem. Ale z pewnością otrzymasz to, na
co zasłużyłeś.
Walter Martin opuścił ramiona z ulgą, gdy Sokół skończył
krępować go liną i przerzucił przez grzbiet ogiera.
- Napad z pobiciem, usiłowanie zabójstwa, podpalenie -
wyliczał oskarżenia Indianin, wsiadając na konia.
To Martina widział z winchesterem w ręku tamtej nocy,
kiedy spłonął dom; to Walter wołał wtedy w lesie: Mam
go!" Sokół wiedział, że schwytał wreszcie inicjatora wszy-
stkich ataków.
Nie wiedział, czy motywem Waltera była nienawiść do
całego plemienia Chickasawów, czy tylko do niego. I nie
chciał tego wiedzieć. Lepiej było nie zagłębiać się w chorą,
pogmatwaną duszę tego człowieka. Należało pozostawić go,
wraz z jego życiem, prawu.
- Mam nadzieję, że zamkną cię na długie lata - dodał je-
szcze, gdy zbliżali się do miasteczka.
Elizabeth leżała w mroku szpitalnego pokoju. Nie widzia-
ła Sokoła od rana, od chwili kiedy poprosiła go, żeby wy-
szedł.
- Nie martw się, maleństwo. Będę dbać o ciebie najle-
piej, jak potrafiÄ™.
Po policzku spłynęła jej najpierw jedna, potem druga łza.
Otarła je zdecydowanym i gniewnym ruchem. Tym razem
obejdzie się bez płaczu. Będzie silna; samotne kobiety mu-
szą być silne.
S
R
Drzwi otworzyły się i wszedł Sokół. Elizabeth całkowicie
stłumiła nadzieję. Nie wierzyła już w bajki!
- Elizabeth!
Sokół zbliżył się do łóżka, ale nie wziął jej za rękę i dziew-
czyna poczuła się bardziej samotna niż po tysiącu pożegnań.
Mocno ścisnęła dłonie i modliła się w duchu o siłę.
- Czarny Sokole.
Powitała go skinieniem głowy, celowo używając pełnego
imienia.
Powiedział kiedyś, że kochanki nazywają go: Sokół. No-
siła wprawdzie jego dziecko, ale nie byli już kochankami.
- Schwytałem człowieka, który cię pobił.
- Złapałeś go? - Z trudem opanowała drżenie; nie chciała
okazać słabości.
- Tak. Nazywa się Walter Martin i jest teraz w rękach
szeryfa.
- To dobrze. Dziękuję, So... Czarny Sokole.
Zauważyła, że oczy mu pociemniały, gdy dostrzegł jej po-
myłkę.
Nie dał jednak po sobie poznać, czy te próby zachowania
dystansu go dotknęły. Jego kamienna twarz drażniła dziew-
czynÄ™.
- Dla ciebie, Elizabeth, znalazłbym go nawet w piekle.
- Dziękuję, że wpadłeś, żeby mi o tym powiedzieć. Te-
raz, kiedy wiem, że jest za kratami, czuję się o wiele bezpie-
czniej.
Sokół podszedł jeszcze bliżej. Elizabeth zacisnęła kurczo-
wo dłonie na brzegach prześcieradła i modliła się, żeby jej
nie dotknął. Wiedziała, że jeśli to zrobi, cała siła i zdecydo-
wanie pierzchną. Podszedł tak blisko, że dostrzegła wokół
jego oczu zmarszczki zmęczenia, i zatrzymał się nagle.
- Szybko dochodzisz do zdrowia, Elizabeth.
- Tak.
- JesteÅ› silna. To dobrze.
- Tak, jestem silna. - Bezwiednie położyła dłoń na brzu-
chu. - Zostaw mnie teraz samÄ….
- Zaopiekowałaś się mną kiedyś, Elizabeth, teraz ja
chciałbym zaopiekować się tobą.
- Nie potrzebujÄ™ ciÄ™.
- Ale ja potrzebujÄ™ ciebie.
- Przykro mi, ale nie jestem dość silna, żeby unieść czy-
jeś uczucia, wystarczą mi własne. Chcę z tego wyjść i jakoś
uporać się z życiem.
Oczy Indianina były bardzo ciemne, kiedy szybkim ru-
chem pochylił się nad dziewczyną i ujął jej twarz w dłonie.
- Nasze życia są złączone, Elizabeth.
- Nie - szepnęła, choć serce mówiło jej coś innego.
Pocałował ją tak czule, że niemal chciała zmienić zdanie.
Przypomniała sobie jednak bolesne przeżycia z przeszłości
i odwróciła głowę.
- Odejdz, proszÄ™.
- Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej, odejdę. Ale wró-
cę. Wrócę, kiedy wyzdrowiejesz, Elizabeth, obiecuję.
Drzwi się zamknęły, a ona wbiła wzrok w ścianę. Sokół
powiedział kiedyś, że rządzą nim namiętności. Czy przyrze-
kałby tak gorąco, gdyby wiedział o dziecku?
Sokół odesłał brata do domu i sam objął wartę u drzwi.
Nawet jeśli człowiek, który napadł na Elizabeth, znajdował
się teraz w więzieniu, Indianin chciał mieć pewność, że
dziewczyna jest zupełnie bezpieczna. Nie tylko ona, ale
i dziecko -jego dziecko!
- Nie możesz tu tkwić całą dobę- zaprotestował %7łelazny
Sokół.
- Wyjdę tylko na spotkanie z ministrem. Daj mi znać,
kiedy przyjedzie, a potem sam przyjdz, żeby mnie zmienić.
I nie kłóć się ze mną!
Chłopak miał właśnie ten zamiar, jednak ugryzł się w ję-
zyk i usłuchał prośby brata. A raczej polecenia. Sokół nigdy
nie prosił, on wydawał rozkazy.
Kiedy młodszy brat wyszedł, Czarny Sokół usiadł na
krześle i zaczął obserwować korytarz.
Elizabeth szybko dochodziła do zdrowia. Tak twierdził le-
karz, a także wszystkie pielęgniarki, które się nią opiekowa-
S
R
ły. Zawiadamiały Sokoła, gdy zasypiała, a wtedy wślizgiwał
się do pokoju i siadał przy łóżku dziewczyny. Czasem trzy-
mał ją za rękę, czasem głaskał leciutko po twarzy.
Spała - jak zawsze - kamiennym snem. Nie wiedziała, że
przez cały czas ma przy sobie własnego anioła stróża, jak-
kolwiek Sokół nigdy się za niego nie uważał. Wiedział tylko,
że musi strzec kobiety, którą kocha. Musiał ją ochraniać i za-
służyć na zaufanie.
Zbliżał się dzień wyjścia Elizabeth ze szpitala. Sokół roz-
mawiał na korytarzu z Gladys:
- Jesteś dobrą przyjaciółką, Gladys.
- Ty też, Czarny. Cieszę się, że mogliśmy się poznać,
choć żałuję, że w tak przykrych okolicznościach. Nie mam
pojęcia, dlaczego Elizabeth nie chce się z tobą widzieć.
- Mówi czasem o mnie?
- Nie. Zupełnie tego nie rozumiem. Opowiedziałam jej
o wszystkich moich ukochanych, ale ona zachowuje siÄ™, jak-
byś w ogóle nie istniał.
-Jest bardzo dumna - mówiąc to, Sokół sam nie mógł
ukryć dumy.
- Myślę, że sama robi sobie na złość.
- Nie. Ona jest silna. Zawsze była silna.
- Dzięki Bogu. W przeciwnym razie musiałaby spędzić
tu znacznie więcej czasu.
- Odwieziesz jÄ… jutro do domu?
- Tak. Obiecałam ci to i mam zamiar dotrzymać słowa,
nawet gdybym musiała ją związać i przemocą zaciągnąć do
samochodu. Upiera się, że da sobie radę sama, ale powie-
działam jej, że to nie ma sensu. - Gladys poklepała Sokoła
po ręce. - Nie martw się, przywiozę Elizabeth zdrową i całą.
Nie powiem jej, co zamierzasz.
Pózną nocą, kiedy Elizabeth już spała, Sokół wszedł do
pokoju. Przez chwilę stał w drzwiach, obserwując ukochaną.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]